Do wypieków nie należy podchodzić „na jedną modłę”. Każdy z nich ma swój rytm, swoją specyfikę i swój czas pieczenia. Niektóre bochenki, w szczególności te na zakwasie, wymagają troski i raczej dłuższego pieczenia. Ich miąższ jest zazwyczaj bardziej wilgotny i dużo łatwiej nam o efekt zakalca. Chleb na drożdżach za to musi pozostać puszysty a dopiekanie go do uzyskania jak najintensywniejszego efektu spieczonej skórki może bardzo źle na niego wpłynąć.
Nieco inaczej jest z bułeczkami i bagietkami. Mimo, że korci nas by je jeszcze przybrązowić, najlepiej wychodzą gdy w piekarniku trzymamy je dosłownie chwilę i złapiemy moment, gdy są dopieczone, miękkie, lecz nie przepieczone. Należy przyjąć, że jeśli drewniany patyczek w nie wsadzony nie wychodzi oblepiony ciastem, są w sam raz gotowe do wyjęcia z piekarnika. Natura bagietki bowiem nakazuje, aby była jak najbardziej miękka i jak najbardziej puszysta.
Dzisiaj by dodatkowo poprawić jej miękkość upiekłam ją (a właściwie je, bo z ciasta wychodzą dwie małe bagietki lub jedna bardzo długa) na drożdżowym zaczynie, który na bazie mąki, wody i dosłownie symbolicznej ilości drożdży wyrastał przez 8 godzin, gdy byłam w pracy. Prawda, że proste? A jakie efektowne!